środa, 28 września 2016

Zemsta cz.6 (Killian)

    Zimne, nocne powietrze, szczypało go w twarz. Gdyby nie chustka, która zasłaniała mu usta, dymki pary powstające przy każdym oddechu, ujawniłyby jego pozycję. Czuł w mięśniach palący ból, a nogi zesztywniały i ścierpły nieprzyjemnie. Ubrany jak zwykle w czarne jak smoła ubrania, tkwił w tej samej pozycji już od ponad godziny. Wiele by dał, by móc choć drgnąć. Pewnie nawet mógłby sobie na to pozwolić. Ale wolał nie ryzykować. Skryty pod osłoną ciemności i między gęstymi gałęziami rozłożystego drzewa, obserwował dom. 
    Z racji bardzo późnej pory w niemalże wszystkich oknach zgasły już światła. Jednak znajdująca się na parterze karczma wciąż tętniła życiem. Nawet tutaj dochodziły go dźwięki muzyki i ochrypłe głosy pijanych facetów. Uśmiechnął się pod czarną chustką. Dom Handlowy, co? Jego zleceniodawcom brakowało fantazji. Ale na byle co też nie stawiali.
    Mimo lata, noc była chłodna i pochmurna. W tej części kraju zwykle tak było. Przez szare, zwiastujące ulewę, obłoki, z trudem przebijał się blask księżyca. Gęsta mgła unosiła się nad okolicą, pokrywając wszystko warstwą wilgoci.
    Wyprężył się powoli, żeby rozprostować obolałe mięśnie. Czas ruszać.
    Prześliznął się bezszelestnie po grubych gałęziach wiekowego drzewa. Prowadziły one prosto na pochyły dach budynku. Przywarł do zdobnego, zadbanego gzymsu i wypuścił powietrze z płuc. Nie martwił się zabezpieczeniami. Postarał się o to, by te, które mogą mu przeszkodzić, były tej nocy wyłączone. Przylegając do zimnego marmuru, przesuwał się szybko do przodu. Czuł pod palcami twardy, lodowaty kamień. Przeklął w myślach, gdy jego noga zahaczyła o dachówkę z głuchym szurnięciem.
    Zatrzymał się mniej więcej w połowie gzymsu. Dokładnie pod nim znajdowało się okno, a w pokoju, do którego prowadziło, jego cel. 
     Uśmiechnął się. Czuł jak adrenalina zaczyna pulsować mu w żyłach. Zaparł się na rękach i spuścił w dół. Momentalnie zastygł w połowie ruchu, słysząc szelest na dole. Odwrócił głowę i wytężając wzrok, z trudem zobaczył we mgle kilka ciemnych sylwetek. Oblizał wargi, zdenerwowany.
     Mieli rację. 
     Ktoś podprowadził im pomysł na ten napad.
     Dlatego tak im się spieszyło.
    - Cholera - szepnął do siebie wściekły.
    Postacie na dole wyciągnęły bronie i podbiegły do bramy. Były ich dziesiątki. Jakiś gang. Zaczęli uderzać w zablokowane magią wrota. Część z nich wyciągnęła dłonie i zaczęła wykrzykiwać zaklęcia odblokowujące.
   Miał ochotę zejść do nich i rozstrzelać wszystkich po kolei. Pieprzeni amatorzy. Miał nadzieje, że bariery magiczne, których nie musiał wyłączać, zatrzymają na chwilę tych imbecyli. I że przy okazji odwrócą uwagę wszystkich mieszkańców, którzy już, obudzeni przez hałas, zrywali się ze swoich łóżek. W oknach dookoła niego zaczęły zapalać się światła. Wydawało mu się, że słyszy odrzucane kołdry i szurające po podłodze, bose stopy. Odgłosy te dudniły w jego głowie, doprowadzając go na skraj paranoi. Jego bezpieczną ciszę trafił szlag.
    Opuścił nogi na parapet i oparł się na framudze. Musi się spieszyć. To tylko kwestia czasu, zanim w oknie, przy którym siedzi również zapali się światło. Albo zauważy go ktoś z pokoi obok, z których biły już oślepiające go strumienie pierdolonego, niebezpiecznego blasku.
    Sięgnął do paska po łom. Nawet czując pod palcami znajomy, chropowaty metal, nie uspokoił się.
    - Kurwa, kurwa, kurwa... - klął przez zęby, mocując się z oknem. 
    Po chwili, która dla niego była wiecznością, zamek puścił. Skrzydła otworzyły się z cichym trzaskiem. Prześliznął się miedzy nimi i zwinnie wskoczył do środka. Wyrzucając powietrze z płuc odwrócił się i z ulgą zatrzasnął okno.
      Skrzywił się na dźwięk głuchego skrzypnięcia
      Obejrzał się błyskawicznie i omiótł pokój spojrzeniem.
     Zignorował niewielkie biurko, regały zastawione setkami książek i luźnych kartek oraz kilka półek ze starannie ułożonymi, kunsztownie wykonanymi lalkami i pamiątkami z najróżniejszych zakątków świata. Jego wzrok zatrzymał na dużym, zdobnym łóżku. Leżąca w nim postać poruszyła się pod kołdrą, jakby wyczuwając niebezpieczeństwo. Przysunął się do niej bezszelestnie i zanim zdążyła na dobre się podnieść, objął ją, zamykając w żelaznym uścisku i zasłonił jej usta dużą dłonią.
     Zaczęła wyrywać się i szarpać gwałtownie. Próbowała krzyczeć. Jednak jej wątłe ciało nie miało szans w starciu z rosłym mężczyzną. Czuł pod palcami miękką skórę jej policzków. Chciała go ugryźć, ale zęby jedynie muskały jego szorstkie dłonie. Krztusiła się własnym krzykiem i płaczem. Uderzała go głową po klatce piersiowej. Każdy cios był słabszy od poprzedniego. Po chwili, po dłoniach zaczęły spływać mu jej gorące łzy. Z każdą sekundą jej ciało było coraz słabsze. W końcu poddała się, wykonując tylko od czasu do czasu pojedyncze szarpnięcia.
    Pochylił się do niej. Poczuł na policzku jej miękkie, gładkie włosy.
    - Cicho - wyszeptał spokojnie. - Nie chcę cię skrzywdzić.
   Odpowiedziało mu głuche stękniecie.
   - Naprawdę - powiedział i jakby na potwierdzenie swoich słów, poluźnił nieco uścisk. - Puszczę cię, jeśli obiecasz, że nie będziesz krzyczeć.
    Szarpnęła się. Przeklął w myślach. Czas ucieka. Najchętniej związałby ją, ogłuszył, i wyniósł.
    "Ma być nietknięta. Jedno zadrapanie i nie dostaniesz nawet połowy z tego, co ci obiecaliśmy".
    - To nie ja jestem niebezpieczny - wyszeptał jej do ucha. Starał się by jego głos był spokojny i kojący.
     - Tylko ci na dole.
    Zesztywniała. Westchnął. Musi postawić wszystko na jedną kartę.
    Puścił ją.
  Momentalnie zerwała się i potykając na kołdrze, przewróciła na podłogę. Otworzyła usta, by wrzasnąć.
    - Nie krzycz...! - jęknął błagalnie. - Od tego zależy życie twoich bliskich.
    Uśmiechnął się, widząc jak zastyga w bez ruchu. Rany, nie mógł uwierzyć, że ten argument zawsze działa. Urocze.
    - Kim jesteś? - była przerażona.
    Mógł się jej teraz lepiej przyjrzeć. Miała kilkanaście lat. Ciemne, potargane włosy sięgały do połowy szyi, twarz była mokra i czerwona od łez, a oczy wydawały się być puste i zaćmione. Niewidoma. Przyduża, biała koszula wisiała na wątłym, bladym ciele.
     Marie Valentine, dziedziczka zamożnej, kupieckiej rodziny. Jego cel.
     Jak nisko się stoczył, by porywać niepełnosprawne dziecko?
    Miał to gdzieś.
    - Jestem Killian - nie widział powodu, by kłamać. - Możesz mówić mi Killy.
   Złapał ją za rękę, żeby pomóc jej wstać. Wyszarpnęła się.
    - Czego chcesz?! Kim są "ci na dole"?! - pisnęła przerażona, kuląc się na ziemi.
    Westchnął cicho, klękając naprzeciwko. Musi zachować spokój. Niewidomi dobrze wyczuwają emocje.
     Tykanie zegara doprowadzało go do białej gorączki.
     Nagle usłyszeli głuchy huk gdzieś z dołu. Dziewczynka pisnęła.
     Przeklął głośno.
     - Nie ma czasu... -  powiedział gorączkowym tonem. - Przyszli po ciebie. Wiedzą, że dobranie się do pieniędzy twoich starych jest dużo trudniejsze niż włamanie do domu. Chcą cię porwać, a potem wymusić okup. To najprostszy sposób.
     - Skąd wiesz?!
   - Bo też miałem im pomóc... Ej, spokojnie - przerwał, gdy odsunęła się od niego blada ze strachu. - Myślałem, że włamujemy się tylko po kasę. Dopiero przed chwilą dowiedziałem się, że chcą porwać dziecko. Nie mogłem na to pozwolić.
     - Kłamiesz...
     Oczywiście, że tak.
     - Nie... Musisz mu uwierzyć - wyszeptał błagalnie. - Chcę cię uratować. Choć ze mną.
    - Co?! Niby jak miałoby to pomóc?!
    - Nie opuszczą domu, dopóki cię nie znajdą. Są ich dziesiątki. Złapią cię, a potem będą szantażować twoją rodzinę. A jak cię nie będzie to problem z głowy.
     Plótł bez sensu. Wiedział o tym. Ale tykanie zegara i coraz głośniejsze odgłosy walki nie pozwoliły mu zebrać myśli. Miał nadzieję, że dziewczynka będzie na tyle naiwna, by się na to nabrać.
     - Ochronią mnie! Nie pozwolą nikomu mnie dotknąć!
    Nagle usłyszeli męski krzyk. Ktoś oberwał.
    - Tato... - wyszeptała. - Tato!!!
    Rzuciła się niezdarnie w stronę drzwi. Objął ją w pasie i zatrzymał.
    - Jesteś kulą u nogi. Tylko przeszkadzasz - skrzywił się na swój nieplanowany, surowy ton głosu.
    Dziewczynka obróciła się do niego. Kolejne łzy spłynęły jej po policzkach. Poczuł, jak mała, delikatna rączka zaciska się na jego palcach.
    - Po prostu się schowamy - powiedział łagodnie. - Jak będzie po wszystkim, odstawię cię z powrotem.
    - Dlaczego miałabym ci uwierzyć? - wydusiła słabo, krztusząc się łzami.
    - Hej... - zaśmiał się z udawanym, teatralnym oburzeniem. - Tam na dole tłuką się jacyś kolesie. A ja przyszedłem tu do ciebie. Czy nie powinienem być z nimi?
     - To podstęp...
    Usłyszał niepewność w jej głosie. Uśmiechnął się.
    Jest jego.
    - Wiesz - przetarł delikatnie łzy z jej oczu. - Miałem kiedyś młodszą siostrzyczkę. Ale nie umiałem jej upilnować... i teraz nie ma już jej nie ma.
     Westchnął cicho cofając rękę.
    - Nie chcę... nie mogę... - jąkał się - pozwolić, żeby komuś jeszcze stała się krzywda. Wiem jak to boli. Wiem jak czuliby się twoi rodzice, gdyby cię stracili.
    Patrzyła na niego pustymi, pełnymi żalu oczami.
    A on dopisał kolejne kłamstwo na swoją listę.
   - Twoja siostra - dziewczynka uśmiechnęła się współczująco - była ogromną szczęściarą, że miała takiego brata.
    Spoko. Przekażę jej. A, tak.
    Ona nie istnieje.
   - To jak? Idziesz ze mną?
   Skinęła niepewnie głową. Świetnie. Nie może czekać dłużej.
   Poderwał ją szybko z ziemi i odwrócił się w stronę okna. Kopnął jego skrzydła, a te otworzyły się na oścież z głośnym trzaskiem.
    Drobne rączki zaciskały się ma jego koszulce, Dziewczynka trzęsła się z przerażenia, zagryzając wargi. Była taka lekka. Bez problemu utrzymywał ją jedną ręką.
    - Trzymaj się mocno - wyszeptał, pochylając się we framudze.
    Maria przerzuciła mu ręce przez szyję i miał wrażenie, że zaraz go udusi.
    Nagle drzwi do pokoju otworzyły się z trzaskiem. Wpadła przez nie nastoletnia dziewczyna w skąpiej koszuli nocnej. Miała potargane włosy i zarzucony niedbale krótki, różowy szlafrok.
    - Marie, musimy... Marie?!
    Killian uśmiechnął się do niej szyderczo i pokazał język.
   Po czym bez chwili wahania skoczył w dół.
   - Marie!!!


    - To było niesamowite!!! - powtórzyła dziewczynka po raz setny. - Nie możemy jeszcze polecieć?
   Szli przez ciemny las. A raczej on szedł. Niosąc ją na plecach. Czuł skórze jej zimny policzek, a poplątane włosy łaskotały go w kark. Chude ramionka tonące w długich rękawach jego bluzy, którą jej dał, oplatały jego szyję. Dzięki nałożonemu na ubranie czarowi, mała powinna być niewidoczna dla magii tropiącej.
    - Nie, bo wtedy będziemy rzucać się w oczy - powiedział kolejny raz, próbując ukryć irytację.
    - Też bym chciała takie buty! Skąd je masz?
    Spojrzał w dół. Miękka skóra długich do kolan, czarnych oficerek mieniła się wypolerowana w pojedynczych promieniach słońca, które dopiero wstało i próbowało przebić się przez geste gałęzie drzew. W okolicach kostek wytłoczone były małe, srebrzone skrzydełka. Buty były magiczne, a skrzydełka - prawdziwe. Wystarczyła jedna komenda, by z miejsc, w których się znajdują, wyrosły ogromne, mieniące się srebrem skrzydła, które mogły unieść właściciela w powietrze. Były bardzo przydatne do ucieczki, ale nie nadawały się do skradania.
    Uśmiechnął się pod nosem.
    Miano "Hermesa" zobowiązuje.
    - Ukradłem - mruknął zgodnie z prawdą.
    Marie milczała przez chwilę. Czuł jak jej dłonie w rękawach bluzy zaciskają się w piąstki.
   - Jesteś złodziejem - to nie było pytanie. - Chciałeś włamać się do naszego domu i okraść rodziców.
   Nie odpowiedział.
   - Ale wiesz - zaśmiała się, kołysząc nogami. - We wszystkich historiach, które słyszałam, ludzi ratujących innych nazywa się BOHATERAMI.
    - Jestem złodziejem - powiedział cicho.
    - Słucham?
    - Nie, nic... To co, widzę, że lubisz różne historie... Opowiedzieć ci coś? Będziemy szli jeszcze chwile, do tego "bezpiecznego miejsca", o którym ci mówiłem.
    Marie rozpromieniła się.
    - Tak, opowiedz!
    Miał ich wiele w zanadrzu. Był w dziesiątkach różnych miejsc, widział setki niesamowitych rzeczy i usłyszał tysiące legend, historii i bajek. Dziewczynka była zafascynowana. Ekscytowała się na każde jego słowo i śmiała głośno. "Nie możesz być zły" powiedziała gdzieś w w potoku słów, które z siebie wyrzucała.
     "Nie możesz być zły".

     Zobaczył ich z daleka.
    Było ich pięciu, mięli niepozorny, wiejski wóz do którego zaprzęgnięta była jakaś stara szkapa. Stali na małej, zacienionej polance w środku lasu i poderwali się na jego widok.
    Nie przerywając historii o nimfie z Północy przyłożył palec do ust i  obrzucił ich morderczym spojrzeniem, dając znak, żeby się nie odzywali. Zastygli w bezruchu.
    Wszedł pomiędzy nich. Dziewczynka poruszyła się niespokojnie, czując niebezpieczeństwo.
    - No - powiedział łagodnie. - Jesteśmy na miejscu.
    Zanim zdążył się schylić i postawić ją na ziemi, silne ramiona złapały ją za włosy i zrzuciły na ziemię. Krzyknęła przerażona.
    - Killy?! Co się dzieje?!
   Kilka gardłowych, męskich śmiechów zabrzmiało w leśnej ciszy.
   Jeden z napastników podszedł do niej i związał jej ręce grubym, szorstkim sznurem.
   - Killy? - zaśmiał się inny szyderczo.
   Był chudy i wysuszony, ale o jego wysokiej pozycji w grupie świadczyły tony błyskotek i obwisły, purpurowy garnitur, który miał na sobie.
   - Coś to mi się wydaje zbyt urocze na ciebie.
   - Zamknij mordę - wysyczał groźnie. - Masz swój towar w nienaruszonym stanie. Tak jak chciałeś.
   Zignorował wyraz twarzy dziewczynki, który pojawił się na jej twarzy na słowo "towar".
   - Killy... - wyszeptała cicho. - Co się dzieje? Przecież jesteś bohaterem, nie? I co z twoją siostrą? Nie byłaby zła, że...
   Parskał.
   - Siostrą?! Że ty niby masz siostrę?
   - Jasne, że nie - zapalił papierosa.
   Wypuszczając z płuc dym przyglądał się, jak wykręcają jej ręce i kneblują brutalnie. Mała krztusiła się własnym płaczem, a puste, pełne wyrzutu oczy, patrzyły w przestrzeń.
    - Słuchaj... - powiedział, kierując miażdżące spojrzenie ku swojemu rozmówcy. - Co wy odpierdalacie? Po cholerę chcieliście ją "nietkniętą", skoro teraz traktujecie ją jak lalkę?
   - Baliśmy się, że przegniesz. Ogłuszysz ją tak, że się już nie obudzi.
   - Nawet mnie nie wkurwiaj - warknął, przyciągając go do siebie za kołnierz drogiej koszuli.
   Jego ludzie poderwali się w mgnieniu oka, ale tamten powstrzymał ich gestem ręki.
   - Wiesz ile się pieprzyłem, żeby ci ją taką dostarczyć?! - mruknął mrożącym krew w żyłach, gardłowym tonem.
   - Spokojnie - jego rozmówca zaśmiał się nerwowo, sięgając do kieszeni. - To powinno wszystko wynagrodzić, prawda?
    Podał mu plik banknotów.
    Killian odepchnął go silną ręką, także tamten zatoczył się, niemalże przewracając. Trzymając w zębach dopalający się papieros, chłopak przetasował palcami banknoty, przeliczając je szybko.
   Podniósł na mężczyznę mordercze spojrzenie szarych oczu.
   - Ty sobie chyba jaja robisz - warknął.
   Tamten zaśmiał się znowu i drżącymi dłońmi wyciągnął z marynarki resztę sumy.
   - Chciałem cię tylko sprawdzić...? - zażartował spięty.
   Chłopak uśmiechnął się pogardliwe, chowając pieniądze do tylnej kieszeni spodni..
   - W takim razie to - powiedział i wyciągnął dłoń z wypchanym portfelem - mogę sobie wziąć?
   Mężczyzna sięgnął do kieszeni i zbladł nagle.
   - Kiedy ty...?! Oddawaj!
   Killian zaśmiał się, jakby usłyszał najlepszy żart na świecie. Podrzucił zdobycz w dłoni.
   - Mnie się nie oszukuje - mruknął grobowym tonem z cynicznym uśmiechem na ustach.
   Mężczyzna jakby skurczył się pod jego spojrzeniem.
   Chłopak odwrócił się jeszcze do dziewczyny. Nie płakała już. Siedziała tylko pokornie ze spuszczoną głową, mamrocząc coś niezrozumiale przez knebel.
    - No nic - mruknął. - Powodzenia.
    Po tych słowach uderzył podeszwą buta o ziemię dwa razy. W jednym momencie rozłożyły się potężne skrzydła, a pojedyncze, srebrzyste pióra upadły na ziemię. Nasunął sobie na twarz czarną chustkę i w akompaniamencie huku towarzyszącego silnym uderzeniom skrzydeł, wzleciał w górę.


    Od tamtego czasu minęły już dwa lata.
    Nigdy więcej nie spotkał już Marie.
    Ale w Akademii, był ktoś inny, kto nigdy nie wybaczy mu, tego co się stał. Jej siostra - Claire Estelle Valentine.
    Zbliżał się już do placu głównego. Był spóźniony (niby czego się spodziewali). Było bardzo tłoczno. Przyszli chyba wszyscy uczniowie. Patrzyli na niego mrucząc coś pod nosem i rozstępowali się, by go przepuścić.
    Na środku placu nikogo nie było. Magiczna bariera nie pozwalała nikomu na niego wejść. Zdziwił się, że nauczyciele nie przełamali jeszcze zaklęcia.
    Dokładnie w tym momencie zobaczył przeciskającego się w jego stronę Tarnera.
    - Nawet mi się nie waż! To nielegalny pojedynek i... - przerwał, uderzając w  niewidzialną ścianę.
   Killian zaśmiał się cicho.
   - Flynn! - krzyknął mu tamten, składając ręce do zaklęcia. - Nawet nie próbuj tam wchodzić!
   - Sorki, psorze. Jeśli nie wrócę, to niech pan wie, że zawsze pana kochałem - zaśmiał się ironicznie.
   - Flynn! Flynn, wracaj natychmiast!
  Ale chłopak podszedł już do granicy pola. Wyciągnął rękę i zobaczył, że on bez problemu może je przecinać. Gdy przechodził, poczuł potężny strumień magii, który go przenika i otacza plac. Kto był na tyle potężny, by stworzyć coś takiego?!
    Gdy stanął na placu, bariera na drugim końcu pofalowała się i przeniknęła przez nią druga osoba. Dziewczyna miała starannie ułożone włosy, schludną, modą sukienkę i buty na lekkim obcasie. Jednak jej twarz zdradzała wszystkie uczucia, jakie się w niej teraz kłębiły. Marszczyła się w przerażający sposób, jej usta były wykrzywione, a oczy błyszczały obłędem. Była wściekła.
    - Wylecisz za to ze szkoły, Clarie! - krzyknął przez plac.
   Ręce miał schowane w kieszeniach i stał w lekceważącej, nonszalanckiej pozycji.
   - Jeśli nagrodą będzie zobaczyć cię w grobie - warknęła unosząc dłonie i składając je do zaklęcia. - To jestem gotowa zaprzedać duszę samemu diabłu.
   Kiedy klasnęła, ziemia zadrżała głośno.

<Clarie?> <Tigr?> <Kot z Cheshire?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz