czwartek, 24 marca 2016

Kot z Cheshire i nieszczęsny sztylet nocnej tańcerki cz.1 (Kot z Cheshire)

    Noc była wyjątkowo ciemna. Księżyc ledwie przebijał się przez chmury i tylko wąskie promienie jego światła docierały na pokrytą gęstą mgłą ziemię. W ogrodach Akademii panowała niezmącona choćby lotem ćmy cisza, tylko wiatr odgrywał w koronach magicznych drzew swą nieustaną melodię. W powietrzu unosił się wilgotny zapach ziół i nocnych kwiatów, które swoim zwyczajem lśniły w tej ciemności niebieskawym blaskiem, co dodawało temu przedstawieniu Pani Nocy jeszcze więcej magii i tajemniczości. Lubujący się w czarach mieszkańcy Akademii oniemieliby z zachwytu, gdyby mogli to zobaczyć. Wszyscy jednak, nieświadomi tego, co każdej nocy dzieje się w ogromnych ogrodach okalających budynek Akademii, spali smacznie w swoich łóżkach.
    Nie wszyscy jednak oddawali się teraz w błogie ramiona snów. Pomiędzy liśćmi kwiatów i krzewów, tak szybko, że wręcz niezauważalnie, przesuwał się smukły cień. Jedynie wprawne oko mogłoby zauważyć do kogo należy, a nawet gdyby tak się stało, nie wzbudziłby niczyjego niepokoju. Bo kogo zdziwiłby widok kota, podążającego przed siebie, w sobie tylko znanym celu, przez tę tajemniczą noc? Było tu teraz o wiele więcej zjawisk i istot, które odwracają uwagę i kuszą ludzkie spojrzenie.
    Dlatego też noce były dla Kota najlepsze do udawania się do jego kryjówki i odpoczywania od zgiełku panującego w ciągu dnia w Akademii oraz od konieczności ukrywania swej prawdziwej tożsamości. W cieniu nocy był właściwie niezauważalny, a nawet gdyby komuś nagle zebrało się na nocne wycieczki, to i tak nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi. Tej nocy Kot był jednak bardzo niespokojny i o wiele mniej niż zwykle pewny bezpieczeństwa, jakie dawała mu ciemność. Mimo że wciąż szybko, poruszał się dziś znacznie wolniej niż zwykle. Czuł się przez to odsłonięty i stale obserwowany. A bardzo mu zależało, żeby nikt go tu przypadkiem nie zauważył, bo to zbliżyłoby taką osobę, niby tyko nieznacznie, do poznania jego sekretu. Przeklął w myślach poranione łapy, które były powodem jego kondycji tej nocy i zagłębił się w liście krzewów jeszcze głębiej, jak gdyby miało mu to pomóc.
    Dotarł wreszcie do dużej, zdobnej altany znajdującej się przy Akademii. Zwinnymi ruchami wspiął się po winoroślach, które obrosły jej ściany, a następnie po jej dachu udał się w stronę niewielkiej dziury w murze zachodniej ściany Akademii. Wśliznął się przez nią do środka i natychmiast zlał z otaczającą go ciemnością. Tutaj czuł się już bezpieczniej niż na dworze, ponieważ wiedział, że od dawna nikt się tu nie zapuszcza – w tym budynku było wiele podobnych miejsc, niektóre z nich były tak zapominane, że nawet dyrektor nie wiedział o ich istnieniu. A Kot odnalazł je wszystkie. Znaną tylko sobie trasą poruszał się przez ogarnięte całkowitą ciemnością, zimne korytarze. W końcu dotarł na strychy Akademii. A raczej jeden, niewielki strych. Miał on wielkość schowka na miotły, był tak niewielki, że kompletnie nikt nie był w stanie zauważyć braku jego przestrzeni w ogólnej liczbie strychów. Wszystkie wejścia do niego były już dawno zabudowane i tylko dzięki skomplikowanemu labiryntowi korytarzy, wygryzionych przez myszy dziur i zapomnianych przesmyków, można było tu dotrzeć. Jedynym miejscem, które mogłoby stanowić inne wejście było tu znajdujące się w suficie okienko wielkości dłoni w żeliwnej ramie.  I ten właśnie stryszek Kot uczynił swoją kryjówką.
    Wpełzł do środka i niemal od razu poczuł jak rozrywający go od środka ból zmienia się w Magię i zaczyna rozpychać jego ciało. Zdążył w ostatniej chwili. Ogarnęło go piekielne gorąco, czuł mrowienie na całym ciele, a znajdująca się w nim Magia zdawała się uderzać w każdą jego komórkę. Moment przemiany, zwłaszcza tak przeciąganej, nie miał prawa być przyjemny. Jego kości wydłużały się, organy i tkanki powiększały, a co po niektóre nawet zmieniały położenie. Zadławił się zimnym, nocnym powietrzem, gdy w pierwszym odruchu próbował nabrać go do płuc. Gdy już uspokoił oddech, osłabiony, osunął się na ziemię. Wciąż czuł ból, ten jednak był przyjemny, kojarzył mu się z wypoczynkiem po odniesieniu ciężkich ran. Po chwili powoli podniósł się z podłogi i splunął krwią.
- Cholera... Za długo czekałem... - Jęknął, przecierając dłonią usta.
    Ciała zmiennokształtnych miały to do siebie, że gdy dana istota za długo przebywała w jednej formie, wymuszały, zwykle bardzo boleśnie, jej zmianę. A Kot już od dawna nie przyjmował swojej ludzkiej formy.
    Zdenerwowany poczuł, jak ogarnia go nocny chłód. Pozbawione futra ludzkie ciała były wyjątkowo podatne na jakiekolwiek zimno. Jęknął zrezygnowany już po raz kolejny tej nocy i wyciągnął spomiędzy stosu drewnianych pudeł i skrzyń swoją bluzę i spodnie. Włożył je na siebie tak szybko, jak tylko potrafił, a potem ułożył w kącie, pozwalając by jego ciało ogrzało się i zregenerowało po transformacji. Przymknął oczy i już po chwili poczuł, jak Magia na nowo ogarnia go, a wraz z nią przychodzi ciepło i siła. Dopiero po chwili błogiego odpoczynku podniósł się i przyjrzał swoim dłoniom. Były poranione, a z części ran wciąż cienkimi strużkami sączyła się krew.
- Cholerne gnojki – zaklął pod nosem, poruszając delikatnie palcami.
Do tej szkoły rzeczywiste chodzą idioci. Bo jak nazwać inaczej debila, który rozrzuca gwoździe w lesie nieopodal Akademii?! Kiedy gonisz obiad, naprawdę nie zwracasz uwagi na to, co masz pod stopami! A te chore smarkacze stoją i patrzą jak w ich zasadzkę złapał się Bogu ducha winny kociak! Nie po to pracował cztery lata na pozycję „ukochanego sierściucha Akademii”, żeby teraz jakieś wymoczki, trącające na kilometr takim brakiem mózgu, że aż nikt do ich szczeniackich zabaw nie chce dołączać, załatwiły mu jakieś dwa tygodnie gojenia ran i podlizywania się kucharkom o resztki cholernego, stołówkowego żarcia! Nawet nie zauważył gdy na jego twarzy pojawił się uśmiech, który tak bardzo od czterech lat stara się maskować (kot z uśmiechem mordercy-psychopaty na pół mordy to raczej średnio normalna sprawa w tym świecie, choć nie mógł pojąć dlaczego), był zbyt zajęty wyobrażaniu sobie, jak wcześniej wspominani uczniowie płoną w piekielnym ogniu Hadesu.
    Westchnął, opuszczając krainę swych niewinnych marzeń i jeszcze raz przyjrzał się dłoniom. Najchętniej użyłby Magii, by pozbyć się ran, ale te przeklęte bachory nie były tak głupie by nie zauważyć, że ich ofiara, jednego dnia zakrwawiona i niezdolna do polowania, następnego radośnie kica sobie po ogrodach w poszukiwaniu czegoś, co być może przypadkiem da się zjeść. Musiał więc zakręcić się jutro w pobliżu kuchni, a kucharki na pewno zaraz go opatrzą i nie pozwolą opuścić przytulnego legowiska przy piecu, dopóki rany całkowicie się nie zagoją. Będą go też karmić stołówkowym żarciem i poić mlekiem z miodem. Nie żeby mu to przeszkadzało, ale najbardziej zależało mu na tym, żeby od nikogo się nie uzależniać. Gdyby nie to, nigdy by nie polował, tylko od razu zamieszkał pod stołem w jadalni.
    Najlepiej będzie, gdy ruszy już teraz i położy się gdzieś przy drzwiach do kuchni. Gdy kucharki znajdą go tam rano i dojdą do wniosku, że leży tu pewnie całą noc, doda to jego sytuacji „biednej rannej kici” jeszcze więcej dramatyzmu. Wypuścił powoli powietrze i pozwolił, by Magia rozpłynęła się po jego ciele. Ponownie poczuł drażniący ból, jednak po chwili zniknął, a on znów stał na ziemi w swej bezpiecznej, kociej formie. Udał się do wyjścia tą sama droga, którą przybył do swojej kryjówki, jednak gdy tylko wyszedł na dach altany, zamarł.
W ogrodzie ktoś był.
Uczennica.
Dziewczyna, która roztaczała aurę takiej siły, że zapamiętał jej imię.

<Riuuk?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz