Noc była wyjątkowo
ciemna. Księżyc ledwie przebijał się przez chmury i tylko wąskie
promienie jego światła docierały na pokrytą gęstą mgłą
ziemię. W ogrodach Akademii panowała niezmącona choćby lotem ćmy
cisza, tylko wiatr odgrywał w koronach magicznych drzew swą
nieustaną melodię. W powietrzu unosił się wilgotny zapach ziół
i nocnych kwiatów, które swoim zwyczajem lśniły w tej ciemności
niebieskawym blaskiem, co dodawało temu przedstawieniu Pani Nocy
jeszcze więcej magii i tajemniczości. Lubujący się w czarach
mieszkańcy Akademii oniemieliby z zachwytu, gdyby mogli to
zobaczyć. Wszyscy jednak, nieświadomi tego, co każdej nocy dzieje
się w ogromnych ogrodach okalających budynek Akademii, spali
smacznie w swoich łóżkach.
Nie wszyscy jednak
oddawali się teraz w błogie ramiona snów. Pomiędzy liśćmi
kwiatów i krzewów, tak szybko, że wręcz niezauważalnie,
przesuwał się smukły cień. Jedynie wprawne oko mogłoby zauważyć
do kogo należy, a nawet gdyby tak się stało, nie wzbudziłby
niczyjego niepokoju. Bo kogo zdziwiłby widok kota, podążającego
przed siebie, w sobie tylko znanym celu, przez tę tajemniczą noc?
Było tu teraz o wiele więcej zjawisk i istot, które odwracają
uwagę i kuszą ludzkie spojrzenie.
Dlatego też noce
były dla Kota najlepsze do udawania się do jego kryjówki i
odpoczywania od zgiełku panującego w ciągu dnia w Akademii oraz od
konieczności ukrywania swej prawdziwej tożsamości. W cieniu nocy
był właściwie niezauważalny, a nawet gdyby komuś nagle zebrało
się na nocne wycieczki, to i tak nie zwróciłby na niego
najmniejszej uwagi. Tej nocy Kot był jednak bardzo niespokojny i o
wiele mniej niż zwykle pewny bezpieczeństwa, jakie dawała mu
ciemność. Mimo że wciąż szybko, poruszał się dziś znacznie
wolniej niż zwykle. Czuł się przez to odsłonięty i stale
obserwowany. A bardzo mu zależało, żeby nikt go tu przypadkiem nie
zauważył, bo to zbliżyłoby taką osobę, niby tyko nieznacznie,
do poznania jego sekretu. Przeklął w myślach poranione łapy,
które były powodem jego kondycji tej nocy i zagłębił się w
liście krzewów jeszcze głębiej, jak gdyby miało mu to pomóc.
Dotarł wreszcie do
dużej, zdobnej altany znajdującej się przy Akademii. Zwinnymi
ruchami wspiął się po winoroślach, które obrosły jej ściany, a
następnie po jej dachu udał się w stronę niewielkiej dziury w
murze zachodniej ściany Akademii. Wśliznął się przez nią do
środka i natychmiast zlał z otaczającą go ciemnością. Tutaj
czuł się już bezpieczniej niż na dworze, ponieważ wiedział, że
od dawna nikt się tu nie zapuszcza – w tym budynku było wiele
podobnych miejsc, niektóre z nich były tak zapominane, że nawet
dyrektor nie wiedział o ich istnieniu. A Kot odnalazł je wszystkie.
Znaną tylko sobie trasą poruszał się przez ogarnięte całkowitą
ciemnością, zimne korytarze. W końcu dotarł na strychy Akademii.
A raczej jeden, niewielki strych. Miał on wielkość schowka na
miotły, był tak niewielki, że kompletnie nikt nie był w stanie
zauważyć braku jego przestrzeni w ogólnej liczbie strychów.
Wszystkie wejścia do niego były już dawno zabudowane i tylko
dzięki skomplikowanemu labiryntowi korytarzy, wygryzionych przez
myszy dziur i zapomnianych przesmyków, można było tu dotrzeć.
Jedynym miejscem, które mogłoby stanowić inne wejście było tu
znajdujące się w suficie okienko wielkości dłoni w żeliwnej
ramie. I ten właśnie stryszek Kot uczynił swoją kryjówką.
Wpełzł do środka i
niemal od razu poczuł jak rozrywający go od środka ból zmienia
się w Magię i zaczyna rozpychać jego ciało. Zdążył w ostatniej
chwili. Ogarnęło go piekielne gorąco, czuł mrowienie na całym
ciele, a znajdująca się w nim Magia zdawała się uderzać w każdą
jego komórkę. Moment przemiany, zwłaszcza tak przeciąganej, nie
miał prawa być przyjemny. Jego kości wydłużały się, organy i
tkanki powiększały, a co po niektóre nawet zmieniały położenie.
Zadławił się zimnym, nocnym powietrzem, gdy w pierwszym odruchu
próbował nabrać go do płuc. Gdy już uspokoił oddech, osłabiony,
osunął się na ziemię. Wciąż czuł ból, ten jednak był
przyjemny, kojarzył mu się z wypoczynkiem po odniesieniu ciężkich
ran. Po chwili powoli podniósł się z podłogi i splunął krwią.
- Cholera... Za długo
czekałem... - Jęknął, przecierając dłonią usta.
Ciała
zmiennokształtnych miały to do siebie, że gdy dana istota za długo
przebywała w jednej formie, wymuszały, zwykle bardzo boleśnie, jej
zmianę. A Kot już od dawna nie przyjmował swojej ludzkiej formy.
Zdenerwowany poczuł, jak ogarnia go nocny chłód. Pozbawione futra ludzkie ciała były
wyjątkowo podatne na jakiekolwiek zimno. Jęknął zrezygnowany już
po raz kolejny tej nocy i wyciągnął spomiędzy stosu
drewnianych pudeł i skrzyń swoją bluzę i spodnie. Włożył je
na siebie tak szybko, jak tylko potrafił, a potem ułożył w kącie, pozwalając by jego ciało ogrzało się i zregenerowało po
transformacji. Przymknął oczy i już po chwili poczuł, jak Magia na nowo
ogarnia go, a wraz z nią przychodzi ciepło i siła. Dopiero po
chwili błogiego odpoczynku podniósł się i przyjrzał swoim
dłoniom. Były poranione, a z części ran wciąż cienkimi
strużkami sączyła się krew.
- Cholerne gnojki –
zaklął pod nosem, poruszając delikatnie palcami.
Do tej szkoły
rzeczywiste chodzą idioci. Bo jak nazwać inaczej debila, który
rozrzuca gwoździe w lesie nieopodal Akademii?! Kiedy gonisz obiad,
naprawdę nie zwracasz uwagi na to, co masz pod stopami! A te chore
smarkacze stoją i patrzą jak w ich zasadzkę złapał się Bogu ducha
winny kociak! Nie po to pracował cztery lata na pozycję „ukochanego
sierściucha Akademii”, żeby teraz jakieś wymoczki, trącające
na kilometr takim brakiem mózgu, że aż nikt do ich szczeniackich
zabaw nie chce dołączać, załatwiły mu jakieś dwa tygodnie
gojenia ran i podlizywania się kucharkom o resztki cholernego,
stołówkowego żarcia! Nawet nie zauważył gdy na jego twarzy
pojawił się uśmiech, który tak bardzo od czterech lat stara się
maskować (kot z uśmiechem mordercy-psychopaty na pół mordy to
raczej średnio normalna sprawa w tym świecie, choć nie mógł
pojąć dlaczego), był zbyt zajęty wyobrażaniu sobie, jak wcześniej
wspominani uczniowie płoną w piekielnym ogniu Hadesu.
Westchnął, opuszczając krainę swych niewinnych marzeń i
jeszcze raz przyjrzał się dłoniom. Najchętniej użyłby Magii, by
pozbyć się ran, ale te przeklęte bachory nie były tak głupie by
nie zauważyć, że ich ofiara, jednego dnia zakrwawiona i niezdolna
do polowania, następnego radośnie kica sobie po ogrodach w
poszukiwaniu czegoś, co być może przypadkiem da się zjeść.
Musiał więc zakręcić się jutro w pobliżu kuchni, a kucharki na
pewno zaraz go opatrzą i nie pozwolą opuścić przytulnego
legowiska przy piecu, dopóki rany całkowicie się nie zagoją. Będą
go też karmić stołówkowym żarciem i poić mlekiem z miodem. Nie
żeby mu to przeszkadzało, ale najbardziej zależało mu na tym,
żeby od nikogo się nie uzależniać. Gdyby nie to, nigdy by nie
polował, tylko od razu zamieszkał pod stołem w jadalni.
Najlepiej będzie,
gdy ruszy już teraz i położy się gdzieś przy drzwiach do kuchni.
Gdy kucharki znajdą go tam rano i dojdą do wniosku, że leży tu
pewnie całą noc, doda to jego sytuacji „biednej rannej kici”
jeszcze więcej dramatyzmu. Wypuścił powoli powietrze i pozwolił,
by Magia rozpłynęła się po jego ciele. Ponownie poczuł drażniący
ból, jednak po chwili zniknął, a on znów stał na ziemi w swej
bezpiecznej, kociej formie. Udał się do wyjścia tą sama droga,
którą przybył do swojej kryjówki, jednak gdy tylko wyszedł na
dach altany, zamarł.
W ogrodzie ktoś
był.
Uczennica.
Dziewczyna, która
roztaczała aurę takiej siły, że zapamiętał jej imię.
<Riuuk?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz