Milo wracał właśnie z karczmy, gdzie ustalał pierwszy termin
spotkania z kuplami – jak zwykle na początku roku małe sumy, żeby zachęcić
nowych – wypadło na czwartek o standardowej porze. Wtedy przypomniał sobie o
apelu, na który musi zdążyć. „Tylko
która jest godzina?” Przyłożył ręce do horyzontu. „Dobra mam jeszcze czterdzieści
minut.” Nie nosił zegarka, bo już zbyt dużo ich przegrał,
więc nauczył się rozpoznawać czas na podstawie położenia słońca. Przyspieszył kroku i postanowił, że wejdzie
oknem do pokoju, aby ominąć tłumy przy teleporterze. Po dziesięciu minutach
minął różany labirynt i był pewien, że bezproblemowo trafi do swojego otwartego
okna. Jednak było inaczej. Zobaczył trójkę ludzi stojących pod drzewem. „Co oni
tam robią? Powinni przygotowywać się do apelu.” Chciał ich minąć, ale było za
późno – zauważyli go. Podszedł bliżej i rozpoznał dwie dziewczyny: tą od
samorządu („Chyba na L… Lila? Nie pamiętam,”) i wariatkę, chodzącą wieczorami
po dachach („Z żelaznego miasta. Moja rówieśniczka, tylko imię…”), ale
trzeciego chłopaka nie potrafił skojarzyć z jakimś specjalnym faktem.
- Nie powinniście być na apelu? –Zablefował, chcąc oczyścić
sobie drogę do pokoju. Sądząc po ich minach chyba mu nie wyszło. „Oni mają
zegarki.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz